Tajwańskie służby epidemiologiczne potwierdziły pierwszy od blisko pięciu tygodni przypadek zakażenia się koronawirusem w kraju. Tajwan, dzięki restrykcyjnej polityce sanitarnej słynie z długich okresów bez rodzimej transmisji wirusa. Tym razem do zakażenia doprowadził… wypadek w laboratorium.
Tajwan to jeden z krajów najłagodniej dotkniętych przez pandemię COVID-19. Wszystko dlatego, że tamtejsze władze bardzo szybko wprowadziły drastyczne rozwiązania przeciwepidemiczne, nie wahając się ogłaszać ścisłe lockdowny.
Ponadto na Tajwanie sanitarne obostrzenia wprowadzono najszybciej na świecie. Tajwańczycy zaczęli mierzyć przybyszom temperaturę i odsyłać ich kwarantanny wcześniej zrobiono to w Chinach, bo już po pierwszych, jeszcze nieoficjalnych informacjach, że w chińskiej prowincji Hubei rozprzestrzenia się nieznany dotąd wirus wywołujący ciężkie zapalenie płuc.
Tajwan do walki z koronawirusem zaprzągł też najnowsze technologie, a szybkie przetwarzanie dużych ilości danych pozwoliło wykrywać potencjalne ogniska zakażeń czy dobrze rozprowadzać po kraju materiały ochronne dla obywateli.
Tajwańczycy ściśle też przestrzegali obostrzeń i rzadko je łamali. Mieli bowiem w pamięci trwającą w latach 2002-2003 we wschodniej Azji epidemię wirusa SARS-CoV-1, dużo groźniejszego, ale na szczęście słabiej się rozprzestrzeniającego koronawirusa, również odpowiedzialnego za ciężkie zapalenia płuc.
Tajwan skutecznie walczy z koronawirusem
Dzięki tym wszystkim czynnikom Tajwanowi udało się szybko opanować sytuację u siebie, a potem długo bronić się przed powstawaniem lokalnych ognisk zakażeń koronawirusem. Od wybuchu pandemii w liczącym 23,5 mln mieszkańców kraju potwierdzono tylko 16 721 przypadków zakażeń, z czego 14 tys. to przypadki lokalne, a reszta to tzw. zawleczone, a więc wykryte u osób, które na Tajwan przybyły. Z powodu COVID-19 zmarło zaś 848 osób.
Na przełomie lat 2020-2021 Tajwanowi przez niemal rok udało się utrzymać okres bez lokalnej transmisji wirusa. Zakończył się on w maju, gdy przez system zabezpieczeń sanitarnych „przedarł się” wariant Delta.
Znów zaostrzono wówczas restrykcje i choć notowano nawet po kilkaset infekcji dziennie, sytuację udało się opanować i powracały okresy bez nowych rodzimych zakażeń. A od 4 listopada znów nie było ani jednego rodzimego przypadku i trwał najdłuższy taki moment.
Okres ten skończył się jednak po niespełna pięciu tygodniach, gdy zakażona okazała się być pracownica… laboratorium wirusologicznego. Od długiego czasu kobieta nie podróżowała zagranicę. Była też zaszczepiona dwiema dawkami.
Incydent w laboratorium w Tajpej
Na początku grudnia wystąpiły jednak u niej bardzo lekkie objawy infekcji koronawirusem, w tym charakterystyczna utrata węchu i smaku. Wtedy kobieta przyznała się, że w laboratorium, w którym badała m.in. działanie różnych leków na koronawirusa SARS-CoV-2, doszło do pozornie niegroźnego wypadku.
Kobieta została bowiem dwukrotnie – 15 i 19 listopada – ugryziona do krwi w palec przez laboratoryjną mysz, która dla celów badawczych była zakażona koronawirusem. Laborantka wykonała samodzielne tzw. szybki test, który dał negatywny wynik. Zrobiła to jednak tylko po pierwszym ugryzieniu.
Od zakażenia, do wystąpienia pierwszych i to bardzo skąpych objawów, minęły prawie dwa tygodnie. W tym czasie kobieta spotykała się z ludźmi czy podróżowała po Tajpej komunikacją miejską i koleją. Odwiedzała także różne miejsca publiczne.
Służbom sanitarnym udało się już zidentyfikować 120 osób, które miały w tym czasie z nią kontakt. U wszystkich wykonano testy na obecność koronawirusa w organizmie. Każdy z nich dał jednak wynik negatywny. Nadal trwa jednak poszukiwanie osób, które mogły mieć kontakt z zakażoną kobietą.
Szczepionki i restrykcje zdają egzamin
Tajwańska prasa podkreśla jednak, że ze sprawy płyną trzy wnioski. Po pierwsze, nawet osoby zaszczepione mogą się zakazić koronawirusem, choć najczęściej przejdą infekcję dużo łagodniej niż ludzie niezaszczepieni.
Po drugie, osoby zaszczepione, ale zakażone koronawirusem – co potwierdziło już wiele badań – transmitują patogen dużo słabiej i dużo krócej, a więc stanowią o wiele mniejsze zagrożenie niż niezaszczepione osoby zakażone.
Działa także obowiązujący obecnie na Tajwanie drugi poziom obostrzeń przeciwepidemiczny, który zakłada noszenie zakrywających usta i nos maseczek we wszystkich przestrzeniach publicznych oraz rejestrację osób wchodzących do miejsc publicznych.
Natomiast po trzecie, że nawet drobny i łatwy do ukrycia przed przełożonymi i współpracownikami incydent w laboratorium może doprowadzić do transmisji wirusa ze zwierzęcia na człowieka, a sprawa pozostanie niezauważona do czasu, gdy ktoś nie zacznie wyraźnie chorować.
Wypadki w laboratoriach możliwe
Ostatnia z tych kwestii jest podkreślana w kontekście oskarżeń wobec władz Chin, że miałyby – choć nie ma na to obecnie żadnych twardych dowodów – zatuszować wyciek koronawirusa SARS-CoV-2 z laboratorium w Wuhańskim Instytucie Wirusologicznym, który specjalizuje się w badaniu… koronawirusów infekujących nietoperze.
Pekin takim sugestiom zaprzecza i promuje własną tezę o tym, że koronawirus dotarł do Chin z zagranicy na mrożonej żywności, a w Wuhan jedynie go wykryto. Ale Światowa Organizacja Zdrowia, która na początku roku wysłał już do Chin swoją misję badawczą, tezy o ucieczce wirusa z laboratorium nie wyklucza i apeluje o dalsze badanie także i tej hipotezy.